wtorek, 3 listopada 2015

Rozdział 4.

Ross odłożył zwyczajny zeszyt, który nie był w stanie nazwać czymś w rodzaju pamiętnika ([Tutaj jest pierwszy wpis z pamiętnika Rossa: KLIK)]. Stwierdził, że przecież nie powierzył żadnej kartce swojej tajemnicy, bo zresztą nikomu na tym świecie już nie ufa, by mówić cokolwiek do kogokolwiek. Wyciągnął swój telefon, przeglądając timeline na Twitterze. Nic ciekawego. Jednak natknął się na tweeta z linkiem do kupna biletów na Metallicę. Obiecał Laurze, że ją tam zabierze. A co do pieniędzy, przecież je miał. Nie miał, co z nimi zrobić; nie palił, rzadko kiedy pił, nie ćpał, nie miał w planach remontu domu, oddał już dość sporą sumę na cele charytatywne, więc zabranie koleżanki na koncert to chyba w sam raz na tę chwilę. Przeglądał cennik biletów, wybrał ostatnią parę do drugiego rzędu, sam nie mógł uwierzyć, że się załapał. Pewnie gdyby zrobił to, co minutę temu, tak godzinę później, biletów by już nie było. Uśmiechnął się szeroko, widząc już uśmiech szatynki, kiedy powie jej, że ma dwa bilety do drugiego rzędu na koncert jej ulubionego zespołu. Po chwili, zwrócił na siebie uwagę, zauważył, że prawie codziennie się uśmiecha tak szeroko, jak może. Nie płacze już w poduszkę, jak kiedyś... To było dziecinne, wiadomo. Nie rzuca rzeczami, mając nadzieję, że z niewiadomych przyczyn się podniosą i nie będą w dalszym ciągu strzaskane, bądź stłuczone. Je więcej, niż kiedyś, to się najbardziej zmieniło, zaraz po fakcie, że jego uśmiech stał się codziennością. Sam się sobie dziwił, że mu się udało. Jeszcze niedawno siedział po uszy w depresji, robiąc wszystko, by każdy zapomniał o nim do reszty. Teraz patrzy na wszystko inaczej, nie wiedział dlaczego. Kiedy jednak pomyśli o zespole, który przez niego się rozpadł, jego oczy stają się szkliste i jego nie najlepszy humor powraca. Wtedy zdaje sobie sprawę z tego, że niektóre rzeczy go cieszą, ale więcej jest tych, które wręcz przeciwnie - smucą go lub denerwują. Codziennie budzi się z nadzieją, że dzisiaj będzie lepiej i nie odejdzie z tego świata, wszystko nie będzie już szare, a kolorowe. Czasem są chwilę, w której garstka szczęścia istnieje, czasami są i chwilę takie, w której tej garstki nie ma. Nie ma wtedy nic. Pustka. Bowiem, szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli. Długie rozmyślanie, przerwał Rossowi dzwonek do drzwi. Jedyne, co zrobił, prócz podejścia do nich, to zniesmaczona mina, nie miał chęci na odwiedziny, zresztą, rzadko kiedy je miał. Ujrzał Laurę, uśmiechającą się na jego widok. Przenikliwie odwzajemnił to.

- Co tu robisz? - Spytał oschle.

- Jak nie chcesz mnie widzieć, to powiedz - Zmieszała się, spuszczając głowę w dół.

- Wejdź - Uśmiechnął się, przesuwając się lekko, by szatynka mogła wejść. Widać było, że nie była co do tego przekonana, widziała w oczach blondyna tą rzecz, która go tak wyróżnia, a jednocześnie jest zbyt powszechna. Rozebrała buty, zdjęła kurtkę, po czym Ross ją od niej przejął i powiesił na wieszak. Dziewczyna skierowała się w stronę salonu, siadając na kanapie. Przechadzała się po domu blondyna wzrokiem. Oparła się ręką o kanapę, chwila... Nie, to nie kanapa. Jej ręka leżała na jakimś zeszycie; szarym i dość grubym. Przejechała palcem po okładce, a następnie otworzyła jednokolorowy, ponury zeszyt. Zaciągnęła się w czytanie, nie wiedziała nawet kiedy, a skończyła czytać pierwszą stronę. Przewróciła na następną, lecz nic na niej nie było. Szybko odłożyła zeszyt, w to samo miejsce, co był. Wiedziała już, że to pamiętnik blondyna, który siedział w kuchni i zapewne robił coś do picia, albo nie chciał widzieć się z Laurą i uciekł, zostawiając ją samą. Wstała i wyszła z salonu, szukając pomieszczenia, zwanego kuchnią. Miała rację, był w niej Ross, robiący herbatę. Dwa kubki, dwie saszetki herbaty, cukier na środku blatu i blondyn stojący przy nim.

- Miło z Twojej strony - Podeszła do niego szatynka, uśmiechając się na widok jeszcze nie zrobionych herbat - Ten Twój zeszyt... To pamiętnik? - Spytała, podając mu czajnik z dopiero co zagotowaną wodą.

- Czytałaś te bzdury, co? - Zaśmiał się, spoglądając na nią kątem oka.

- To nie są bzdury, ciekawy początek pamiętnika - Westchnęła ironicznie, biorąc do rąk zrobioną herbatę. Parzyła ją w dłonie, lecz Laura nie zwracała na to zbytniej uwagi.

- To nie pamiętnik - Burknął, pochlipując napój.

- Opowiesz mi coś o sobie? - Spytała, opierając się koło niego o biały blat.

- Pod warunkiem, że ty opowiesz mi też coś o sobie - Zachichotał pod nosem, na co ona się zarumieniła. Nie chciała, by to zauważył, więc obróciła głowę w bok. - Nie martw się, widzę, że się rumienisz - Uśmiechnął się, ona zwróciła wzrok w jego stronę.

- Może będę zadawać pytania, a ty na nie odpowiesz? - Zaproponowała, chowając policzki we włosach.

- Wywiad... nieźle - Stwierdził, pochlipując herbatę.

- Dlaczego rozwiązałeś zespół? - Zapadła cisza. Oczy blondyna zrobiły się szklane, zacisnął pięści, by nie wybuchnąć ani płaczem, ani gniewem.

- Mogłaś zapytać o coś bardziej powszechnego, niż pytanie o prywatne sprawy - Burknął, wychodząc z kuchni. Szatynka przez chwilę stała jeszcze oparta o biały blat, chcąc, by emocje z chłopaka się uspokoiły i zniknęły, tak by czuła się bezpiecznie. Zrozumiała wtedy, że on jej nie ufa, że raczej nikomu nie ufa. Postawiła już pusty kubek z herbaty w zlewie i skierowała się w stronę salonu. Na kanapie siedział Ross, chowający twarz w dłoniach. Emocje ustały. Usiadła obok niego i poklepała go lekko po plecach.

- Możesz mi powiedzieć, zaufaj mi - Odrzekła mówiąc zbyt spokojnym i cichym tonem, jak na tą sytuację. Chociaż, może dobrze zrobiła. Starała się go w dalszym ciągu mimo wszystko uspokoić, by nie wpadł ponownie w szał i nie próbował go znowu ukryć, tak by nie widziała.

- To moja sprawa, nie powinno Cię to wszystko interesować - Burknął, pociągając nosem. Nadal jego twarz tkwiła w jego dłoniach.

- Widzę, że to coś poważnego i potrzebujesz wygadania się - Uśmiechnęła się do niego, chociaż dobrze wiedziała, że on i tak tego nie widzi. Próbowała przyspieszyć tok myślenia chłopaka i dojść do momentu, w którym ulegnie i się wygada. Nie miała złych zamiarów, już od momentu, w którym pierwszy raz zobaczyła blondyna, widziała w nim kogoś niezwykłego, który na co dzień ukrywa się przed światem i czeka na coś lub kogoś, kto pomoże wyjść mu z tego ponurego transu. Chciała mu tylko pomóc, a on ją odpychał.

- Nie potrzebuję nikogo, sam daję sobie radę. Najlepiej jak już pójdziesz... - Przeczesał swoje włosy i wydostał wreszcie twarz z dłoni.

- Potrzebujesz mnie teraz, potrzebujesz kogokolwiek - Dotknęła jego dłoni, która była mokra od łez.

- Dajcie mi wszyscy spokój, tylko tego potrzebuję - Wyrwał się, wbiegając na górę. Szatynka znowu została sama w jakimś pomieszczeniu w jego domu. Rozumiała coraz więcej, wiązała fakty. Nie chciał jej powiedzieć o niczym, co miało związek z rozwiązanym przez niego zespołem R5, nie chciał mówić o przeszłości, coś musiało się stać. Sięgnęła jeszcze raz po pamiętnik Rossa, czytając pierwszy wpis na okrągło. Wtem, złapała do ręki leżący długopis na stoliku i napisała na pustej kartce słowa, które aktualnie przychodziły jej na myśl: Nie traktuj tego pamiętnika, jak jakiegoś pamiętnika łez. Weź się w garść, porozmawiaj ze mną. Odezwij się i pamiętaj, że cokolwiek się stanie, zawsze znajdzie się osoba obok Ciebie. Zawsze ktoś Cię wysłucha, nie wiadomo, ile byś musiał szukać takiego kogoś, zawsze ktoś taki jest. Uśmiechnij się, czekam na to, aż zadzwonisz, cześć.”. Po napisaniu, położyła zeszyt otwarty, na pustej już kanapie, ubrała buty, kurtkę i wyszła.





poniedziałek, 2 listopada 2015

#1 Dodatek • Z PAMIĘTNIKA {-ROSS LYNCH-}

Nie wiem, co mi uderzyło do głowy, że wybrałem się do tego sklepu i kupiłem ten zeszyt. Niby zwyczajny i w sumie, niech taki pozostanie. Albo nie, lepiej nie. Na wypadek jakiejś amnezji, albo co gorzej, mojej śmierci, niech ludzie mają na piśmie, co czułem w danych dniach. To chore, wiem. Ogólnie, to nigdy nie prowadziłem pamiętnika, nie wiem, o co w tym chodzi i wiem, że robią to na ogół tylko dziewczyny. Wiem, że nie pasuje do tego. I nie będę raczej wzdychał, kiedy będę pisać notkę, wydaje mi się to być dziecinne i... pasujące do lasek. Moment, skoro tak właśnie oceniam tą całą robotę, to po chuj mi to? Sam nie wiem. Może zacznę od opisywania mojego bezsensownego życia, potem przejdę do tego, co teraz czuję. Więc, urodziłem się, jako szczęśliwy blondynek, który każdego lubił, kochał, darzył zaufaniem. Każdemu pomagał, uczył się dobrze w szkole i był pociechą dla praktycznie każdego członka rodziny. Jego rodzeństwo, liczące cztery osoby; Riker - starszy brat, Rocky - starszy brat, Rydel - starsza siostra oraz Ryland - młodszy brat. Był drugi najmłodszy, przez co był oczkiem w głowie każdego. Nie zapominając jeszcze, o przyjacielu rodziny, który nazywa się Ellinghton. Rodzina traktuje go jak ich członka. Chwila moment, dlaczego opisuję siebie w trzeciej osobie? Ja serio się dzisiaj źle czuję. Wracając. Ja i moje rodzeństwo, prócz Rylanda, w 2008r. postanowiliśmy założyć zespół. A właściwie, Rocky na to wszystko wpadł, a my tylko przytakiwaliśmy. Nie myśleliśmy nigdy, że to na serio. A jednak. Z każdym rokiem, zdobywaliśmy większe sukcesy, nasze życie z każdą sekundą, minutą, godziną, z każdym dniem, miesiącem, z każdym rokiem zaczęło stawać się coraz to lepsze. Jednak dotąd uprzejmy, mądry, miły, grzeczny blondynek imieniem Ross, rozwiązał zespół. Znowu opisuję się w trzeciej osobie, zabierzcie mnie do psychiatryka... Ugh. Odkąd nie gramy już razem, nasze stosunki się okropnie pogorszyły. Wyprowadziłem się, mam swój mały dom i jestem... samotny. No, prawie. Zauważyłem ostatnio, że moja rodzina, już nie traktuje mnie tak oschle, jak kiedyś, ale i tak nie mam zamiaru na razie, na "lofki kiski forewerki" z nimi. Co do samotności, mam znajomych. Oczywiście. Ale nie utrzymuje z większością kontaktów. Jedynie przez esemesy, twittera lub instagrama. Gdzieniegdzie popiszę z Calumem, czasami z Collinem, ale na ogół są to już bardziej znajomości internetowe, niż realne. Laura. Aa no tak, jest jeszcze Laura. Taka szatynka, poznałem ją na obiedzie u Lynchów. Ryd dała jej mój numer i właśnie wróciłem ze spotkania z nią. Było całkiem fajnie i zaprosiłem ją na koncert, teraz muszę skołować bilety.




WIĘC, WYMYŚLIŁAM, ŻE BĘDĘ DODAWAĆ TAKIE DODATKI Z PAMIĘTNIKA ROSSA. Tam będą dokładnie opisywane jego emocje, jak sam je oczywiście opisze xDD Mam nadzieję, że pomysł Wam się spodoba i radziłabym, traktować te dodatki, jak po części rozdziały, bo ich treści będą potrzebne potem do zrozumienia historii, która będzie miała miejsce potem, w następnych rozdziałach :) Enjoy! ♥ ~ Od Autorki /Megan Lynch

Rozdział 3.

Było już kilka minut po piętnastej. Biegającego Rossa z pokoju do łazienki, dało się wręcz nie zauważyć. Sam dziwił się sobie, że przejął się tym całym spotkaniem z Laurą aż tak bardzo, by roznieść dom z dymem. W tej chwili, uspokojony, stał przy szafce z perfumami, by wybrać ten najlepszy. Decyzja nie należała do najprostszych... Chwila, moment. To tylko perfumy. Kątem oka spojrzał na mały dość zegar, znajdujący się koło lustra, w dalszym ciągu zastanawiając się, jaki perfum wybrać. Nie przejął go nawet fakt, że za trzydzieści minut miał się już spotkać z Laurą, a dojście do Starbucksa zajmie mu naprawdę dosyć sporo czasu. Kiedy wreszcie nastała ta chwila, w której się ocknął, szybko wybiegł z łazienki, psikając się identycznym zapachem, jaki wybrał, do psikania blatu ([akcja z rozdziału 2-go ~ Autorka]). Zaśmiał się cicho pod nosem, biorąc do rąk swoją bluzę i ledwo co kończąc zawiązywać swoje Conversy, wyszedł z domu. Przybrał stan powagi, kiedy zauważył ludzi, wpatrujących się w niego. Wyjął z kieszeni telefon, sprawdzając trasę, którą ma jeszcze do przebycia. Jeszcze 2km według tego mądrego urządzenia, według Rossa i jego nóg, może trochę więcej... Trochę to za mało powiedziane. Przy ikonie z esemesami, tkwiła mała jedynka, która miała informować, że ma jednego nieodczytanego esemesa. Jeden od Laury. Blondyn modlił się wręcz, by esemes nie miał w sobie treści typu: Przełóżmy to spotkanie na jutro, może kiedy indziej?. Modlitwy musiały się sprawdzić, szatynka dała tylko znać, że czeka na niego już w kawiarni. On w dalszym ciągu miał do przejścia te cholerne kilometry. Idąc z myślą, że ktoś już na niego czeka te kilka minut, a on ledwo co, przeszedł połowę drogi, jego oczy zamieniły się w złość na samego siebie. Wtem wspomniał, że poranny jogging może się jednak do czegoś przydać... Taki szybszy jogging rzecz jasna. Schował telefon do kieszeni, założył słuchawki na uszy, które ledwo wyjął z kieszeni i zaczął biec. Raz jedna, a raz druga słuchawka wylatywała mu z ucha, a on wciąż ją tylko poprawiał. Skupił się jednak w pewnym momencie, na dobiegnięciu do celu bez jakichś ran na kolanach, jak małe dziecko. Wreszcie. Ujrzał z nieco daleka ogromny napis Starbucks, przyśpieszył bieg jeszcze bardziej, powoli i tak zwalniając go. Kiedy był już w stu procentach najbliżej wejścia jak się tylko dało, chwilę odczekał, aż zadyszka mu choć trochę przejdzie. Minęła kolejna minuta, i kolejna, i kolejna... Aż drzwi same otworzyły się, a w dalszym ciągu zdyszany blondyn, stał przed nimi, głęboko oddychając.
- Wchodzisz, czy stoisz? - Zapytał nieznajomy, Ross przez chwilę nie zwrócił na niego uwagi, jednak ten walnął go w ramię, więc blondyn szybko zszedł mu z drogi. Zadyszka ustała. Chłopak spokojnie mógł wejść wreszcie do kawiarni, rozglądał się po stolikach, ale przy żadnym nie było Laury. Wyciągnął telefon i szybko wystukując esemesa do szatynki, ponownie zaczął się rozglądać po wszelakich miejscach.

Ross: Gdzie ty jesteś?

Na odpowiedź długo czekać nie musiał, przyszła szybciej, niż sam się spodziewał.

Laura: Ile można czekać?

Ross: Nie rozumiem...

Laura: Ile można czekać?

Ross: Nie musisz się powtarzać

Laura: Sam stwierdziłeś, że nie rozumiesz

Ross: Spóźniłem się?

Co to za pytanie, Blondyn spojrzał na zegarek, było czterdzieści minut po szesnastej. Wytrzeszczył oczy, nie wierząc w to.

Ross: Biegłem nawet, by być wcześniej

Laura: Daruj sobie

Ross: To nie moja wina, że mieszkam tak daleko od Starbucksa

Laura: Jestem w parku, mogę tu na Ciebie poczekać

Uśmiechnął się, szybko wybiegając ze Starbucksa i kierując się w stronę parku. Do tego miejsca akurat długo nie miał, ale i tak znów biegł, by nie zdenerwować dziewczyny jeszcze bardziej, niż i tak jest. I to przez niego. Był coraz bliżej, alejka, prowadząca do miejsca, w którym miał spotkać się z szatynką, już się rozpoczynała. Zauważył ją, siedzącą na ławce i przeglądającą coś w swoim telefonie. Podszedł do niej, ciężko oddychając.

- Fajna zadyszka - Stwierdziła, chowając telefon do torebki. Ross usiadł obok niej, oddychając głośno jeszcze przez moment, aż nabrał sił, by cokolwiek powiedzieć.

- Cześć Laura, też miło Cię widzieć - Uśmiechnął się sarkastycznie, robiąc przerwy na ciężkie oddechy.

- Chyba lepiej jak chwilę tu jeszcze zostaniemy, musisz odpocząć, rzeczywiście biegłeś - Zaśmiała się, klepiąc go po plecach.

- Myślisz, że bym skłamał? - Oburzył się, lecz nie było chyba zbytnio tego widać. Chłopak w dalszym ciągu był przemęczony, jak nigdy. Nawet podczas porannego biegania, nic nie męczyło go, jak dzisiejsze i to o szesnastej.

- Nie myślę, że byś skłamał, ale wydawało mi się, że piszesz to w przenośni - Zachichotała, kładąc dłonie na kolanach. Siedzieli tak w ciszy, która była spowodowana tylko tym, że Ross dalej miał problemy z oddychaniem. Z czasem, uspokajał się, ale nie poprzestawali siedzenia na ławce.

- Już jest okay - Odparł, wstając z drewnianej ławki i patrząc na w dalszym ciągu siedzącą dziewczynę - Idziesz?

- Jesteś pewien, że to dobry pomysł? - Zmieszała się, patrząc na niego z troską.

- Umówiliśmy się w Starbucksie, a to chyba Starbucks nie jest - Zaśmiał się pod nosem.

- Dobra, chodź - Oboje skierowali się w stronę kawiarni, Ross ponownie musiał przebyć tą drogę, w sumie Laura również. Nie musiał biec, szedł spokojnie, chyba jak nigdy. Nie spieszyli się, z powodu małego incydentu, który nastąpił kilka minut temu.

- Jak tam? - Zapytał, chowając ręce do kieszeni.

- Wszystko dobrze, a u Ciebie?

- Tak samo - Skłamał. Przecież w dalszym ciągu miał w myślach dzisiejszy poranek. Zanim się obejrzeli, już byli przed kawiarnią, od której zalatywał przyjemny zapach kawy.

- Jakim cudem tak szybko się tu znaleźliśmy - Zaśmiał się, patrząc na szatynkę, która po chwili też się uśmiechnęła. Weszli i usiedli przy pierwszym, lepszym stoliku. Akurat koło okna, czemu by nie. Czekali na pracownika, podczas, gdy ich rozmowa wcale się nie kleiła. Z początku, można byłoby stwierdzić, że do siebie nie pasują, ale oboje wiedzieli, że mają coś ze sobą wspólnego. Tyle, że byli zbyt spięci przy sobie, nie umieli rozładować tych emocji w łagodny sposób.

- Coś podać? - Zbawienie. Oboje westchnęli, spoglądając ponownie w karty menu, które otwierali już chyba setny raz.

- Poproszę Raspberry Blended Juice Drink

- To ja to samo - Dodała dziewczyna, zamykając kartę i odkładając ją na parapet. Jej uwagę przykuł ogromny plakat, który był przyczepiony na transparencie. Doskonale widać było go z okna, przy którym siedziała razem z Rossem.

- Lubisz Metallice? Zakochałaś się chyba w tym plakacie - Zachichotał, wlepiając swoje spojrzenie w Laurę, która uśmiechnęła się lekko.

- Grają koncert w przyszłym tygodniu 

- Idziesz? 

- Oczywiście, że nie. Nie mam kasy. Bilety kosztują fortunę, a moja pensja z Coffee Cafe, to ledwo połowa z ich ceny - Westchnęła, spoglądając na zamyślonego Rossa. Mógł jakoś wynagrodzić dzisiejsze jego spóźnienie, chociaż sam nie wiedział, czy był sens. W każdym razie, po rozwiązaniu zespołu, została mu niezła suma pieniędzy po ich ostatniej trasie. Miały być na jakąś czarną godzinę, uznał więc, że teraz będą potrzebne. 

- Idziemy - Stwierdził.

- Jak to idziemy? My? Ale jak? - Wytrzeszczyła oczy, jednak nie uzyskała odpowiedzi. Do stolika podeszła ta sama dziewczyna, co wcześniej, która zbierała od nich zamówienia. Położyła powoli dwa Raspberry Blended Juice Drink i odeszła. Na twarzy Laury cały czas tkwiła ciekawość, ale i radość. Nie mogła uwierzyć w to, że Ross zabiera ją na koncert jej ulubionego zespołu. 



Kiedy skończyli pić swoje napoje, blondyn zostawił należną sumę pieniędzy i oboje wyszli. 


- Dziękuję - Rzuciła mu się na szyję, Ross nie wiedział co zrobić, nie odwzajemnił tego. Nie czuł takiej potrzeby, poza tym, sam był typem samotnika i chciał w takim utwierdzeniu pozostać. Szatynka była dla niego tylko koleżanką, a ten koncert... Zaprosił ją i ma zamiar kupić bilety, bo tak. Sam nie znał wytłumaczenia, więc się też tym nie zamartwiał - Przepraszam - Mruknęła, odsuwając się od niego. 

- Za co mnie przepraszasz? - Zaśmiał się, patrząc na poddenerwowaną lekko Marano.

- Za to, że się na Ciebie tak rzuciłam. Chciałam Ci tylko podziękować, a ty i Twoja zrzędna mina możecie się wypchać - Odwróciła się tyłem, strzelając tzw.: focha. 

- Obraziłaś się? - Spytał, podchodząc do niej i łapiąc ją od tyłu w talii.

- Nie skądże, tylko potraktowałeś mnie, jakbym Ci kogoś zabiła - Powiedziała to z przerażającą prędkością, jakby to zdanie wykute miała na pamięć.

- Obraziłaś się... - Puścił ją, siadając na środku krawężnika i udając, że płacze - Proszę Państwa, ona się na mnie obraziła i chce mnie zabić! Tak, ona! Ona! - Wskazywał na nią, a szatynka nie umiała powstrzymać się od śmiechu. Podeszła do Rossa, podając mu rękę, by w spokoju wstał. On z tej pomocy skorzystał, po czym oboje wpadli w śmiech.

- Uspokój się Rossie Shorze Lynchu - Powiedziała stanowczo, klepiąc go po plecach.

- Skąd znasz moje drugie imię? - Wytrzeszczył oczy, ale nie na długo. Wiadomo, że to Rydel nie umie trzymać języka za zębami i każdemu rozgada dosłownie wszystko. No chyba, że ktoś powierzy jej ważną tajemnicę, wtedy siedzi cicho jak nigdy. 

- Rydel 

- Tak myślałem, ale nie mów tak do mnie. Nie przepadam za swoim drugim imieniem - Zachichotał cicho, po czym spuścił głowę w dół, patrząc na ich nogi, stojące w miejscu. 

- Shor to bardzo ładne imię - Uśmiechnęła się do niego, jednak on pokiwał głową zaprzeczając. Kiedy R5 utrzymywało się jeszcze przy życiu, wiele osób zamiast Ross, mówiło do niego Shor, do dziś nie ma pojęcia dlaczego. Znielubił to imię z powodu historii, jaką za sobą niesie. Co ma na to poradzić? Nigdy chyba nie wyrwie się z transu, przez który wszystko i wszystkich kojarzy z zespołem. R5 już nie istnieje, Ross ogarnij się wreszcie!

sobota, 31 października 2015

Rozdział 2.

Odgłos powiadomienia wyrwał dotąd śpiącego Rossa ze snu. Jego powieki po lekkim otwarciu, ponownie się zamknęły, jak gdyby kamienie opadające z klifu. Sięgnął ręką w stronę stołu, na którym leżał jego telefon. Wszystko mu się rozmazywało, nic nie widział. Dla niego w sumie dobrze. Miał wręcz pewność, że ten esemes jest od kogoś z jego rodziny, nie miał ochoty na kolejny rodzinny obiad, który i tak zaczynałby się niezręcznie, a kończył jeszcze bardziej. Kiedy się w miarę ocknął, mógł normalnie spojrzeć na ekran, którego wcześniej dojrzeć nie umiał z powodu lekkiej smugi przed jego oczami. Wiadomość od nieznanego numeru. Kto miał w takim razie jego numer, jeżeli nie jego rodzina. Odkąd się wyprowadził z rodzinnego domu, zmienił w swoim życiu dosłownie wszystko. Nawet numer telefonu, by jego myśli nie były w złym stanie, podczas procesu przywoływania wspomnień z dawnych lat. Nie miał zamiaru zadręczać się wiadomością od osoby, która może kiedyś odgrywała ważną rolę w jego życiu, bądź też dotąd nie brała choć trochę marnego udziału w jego marnym życiu. Zablokował telefon, zamykając oczy i próbując zasnąć. Jednak coś nie dawało mu spokoju. Ten esemes. Przetarł swoje zaspane oczy i ponowił próbę przeczytania go, nie odchodząc oczywiście od myśli, że kompletnie go to nie interesuje. 

Nieznany: Co powiesz na spotkanie? Dziś o szesnastej?

Ross wytrzeszczył oczy, zastanawiając się nad treścią tego esemesa. Rozumiał wszystko, prócz jednego. Nieznany numer, czyli dokładniej - kto? Zrobiło mu się zleksza głupio. Może w przeciągu trzech miesięcy podał komuś swój numer telefonu, nie pamiętając w tej chwili o tym. Zrobiło mu się głupio, próbował przypomnieć sobie, czy tego typu sytuacja kiedykolwiek miała miejsce. Jego myślenie ponownie przerwał odgłos przychodzącego esemesa, szybko wziął do rąk lężący koło niego telefon.

Nieznany: Nie wiesz kim jestem, prawda? 

Po jego ciele przeszedł dreszcz, w tej chwili przypomniał sobie te wszystkie horrory, filmy akcji, sytuacje, jakie się w nich działy. Zaśmiał się do siebie na myśl, że obstawia zwykłą osobę za jakiegoś podludzia. 

Ross: Nie mam pojęcia.

Odłożył telefon, wyczekując na ponowny dźwięk powiadomienia. Cisza. Ma zrezygnować? W sumie, mógłby w tej chwili już spać. Był przemęczony po całym dniu. Za dużo wrażeń wchodziło tu w grę. Odwiedził swoją rodzinę, hałaśliwy dom, pełno osób znajdujących się w różnych miejscach domu. Trzy dziewczyny, nic poza tym. W tej chwili, jego myśli nie dawały mu spokoju. Przez kilka głupich esemesów, nie umiał spać. Poczuł się jak jeden wielki kretyn. Postanowił zrezygnować. Tak po prostu. Zero znaku życia od tej jakże „tajemniczej osoby", trudno. Odłożył w spokoju telefon, położył się i znowu zamknął oczy. Z jego myśli szybko zniknęła tajemnicza osoba, nie myślał o niczym. Według tych mądrych ludzi, zamieszkujących nasz świat, człowiek nie umie myśleć o niczym, bo i tak myśli. Wtedy, rozległ się odgłos powiadomienia, Ross wydał z siebie zaspany głos, tak jakby kompletnie nie przejęła go wiadomość, na którą zresztą dalej czekał. Przetarł oczy, mrucząc coś pod nosem. Jego powieki znowu się zamknęły, wtedy jednak ocknął się w dosyć szybkim czasie, kiedy uświadomił sobie, że „tajemniczy ktoś" czeka na jego odpowiedź, tak jak on czekał kilka minut temu. Chyba „kilka", przespał już połowe nocy, sam dziwił, że ten ktoś, z którym starał się prowadzić konwersację, jeszcze nie spał. 

Nieznany: Powinnam spać, haha. Anyway, to ja - Laura :) 

Ross wytrzeszczył oczy, Laura? Przez moment, nie miał pojęcia, kto, gdzie, jak. Jaka Laura do jasnej cholery. Wtedy przypomniał sobie dzisiejszy dzień, Rydel przedstawiającą trzy dziewczyny, wśród których była jedna, która wydawała się być mu nadzwyczaj znajoma. 

Ross: Skąd masz mój numer?

Nieznany aka Laura: Rydel mi go podała zaraz po Twoim wyjściu od Lynchów.

To wszystko wyjaśnia. Ryd i jej pasja do robienia głupich rzeczy. Co chciała osiągnąć poprzez danie numeru szatynce, by ona obudziła go podczas momentu, w którym spał (?). 

Ross: Obudziłaś mnie

Laura: Mam przeprosić?

Ross: Wypadałoby 

Laura: A co jak nie przeproszę?

Ross: Radziłbym Ci to zrobić

Laura: Bo?

Ross: Bo nie zgodzę się na dzisiejsze spotkanie

Laura: Myślisz, że się tym przejmę?

Ross: No raczej

Laura: No raczej tak, czy no raczej nie?

Ross: Przez Ciebie się śmieje!

Laura: To dobrze?

Ross: Dzisiaj, szesnasta, Starbucks?

Laura: Nie przeprosiłam przecież, a ty proponujesz spotkanie

Ross: Czyli nie

Laura: Czyli tak

Ross: Widzimy się, dobranoc, idź już spać i nie męcz ludzi

Laura: Spokojnie, dobranoc

Oczy Rossa z przerażającą prędkością się zamknęły, sam nawet nie wiedział, kiedy udało mu się zasnąć. 


***

Ross wyrwał się ze snu, kiedy obudził go głośno dzwoniący budzik. Nie miał pojęcia nawet, kiedy go ustawił. Zważając na dzisiejszą noc, która wprowadziła go w stan tak zmęczonego, że nawet nie zdziwiłby się, gdyby zrobił coś bardziej głupszego, niż ustawienie budzika. Na szczęście, do niczego innego nie doszło, typu; zapchanie kibla, zamówienie przez aukcje internetowe pralki, zapłodnienie kogoś (nie, nic takiego nie miało miejsca) lub wszystkie inne chore rzeczy, jakie mógł zrobić w stanie zmęcznia. Spojrzał kątem oka na zegarek, była 11:00. Przetarł swoje zaspane oczy, podnosząc się. Zmierzył w stronę kuchni, zrobić sobie śniadanie. Wtedy jego telefon wydał odgłos, Ross zmęczony tym dźwiękiem, który zbudził go kilkakrotnie tej nocy, sięgnął po leżącego iPhone'a na drugiej stronie blatu, sprawdzając powiadomienia. Esemes od Ryd. 

Rydel: Wpadniesz dzisiaj na obiad?

Ross: Jestem umówiony, nie mogę

Rydel: O mój Boże! 

Ross: Co?

Rydel: Z kim wychodzisz?

Ross: A co Cię to interesuje?

Rydel: Dziewczyna!

Ross: Co?

Rydel: Nie chcesz ze mną o tym pisać, więc dziewczyna! Kim ona jest? Przedstawisz nam ją?

Blondyn przewrócił oczyma na widok esemesów, jakie kiedykolwiek napisała do niego Ryd. Nie miał zamiaru dalej ciągnąć tej rozmowy, bo i tak nic by z niej nie wyszło. Kontynuował robienie śniadania, nie zwracając uwagi na esemesy od siostry. Lekko się do siebie uśmiechnął, kiedy zobaczył, że wśród tych wszystkich powiadomień o licznych esemesach od Rydel, które cały czas się mnożyły, widniał jeden i od Laury. 

Laura: Wstałeś? Czy znowu Cię obudziłam?

Ross: Nie obudziłaś

Laura: Pamiętaj o spotkaniu

Ross: Przecież wiem

Odłożył telefon, kiedy zrozumiał właśnie, że zamiast zalać mlekiem płatki, zalewa blat. Złapał do rąk ścierkę, starając się wytrzeć wszystko, ale nie umiał pozbyć się zapachu mleka, który rozniósł się po całej kuchni.

Ross: Co zrobić, kiedy cały mój blat pachnie mlekiem?

Laura: Hahahaha

Ross: Mówię serio

Laura: Nie byłam nigdy w takiej sytuacji, użyj perfum?

Blondyn wbiegł po schodach na górę, szukając jakichś ładnie pachnących perfum, które nie miałyby problemu z zamaskowaniem brzydkiego zapachu mleka. Znalazł. Jakieś „fleur de mua", pudełko nie było jeszcze nawet odpakowane. Wyciągnął buteleczkę 70ml. 
- Jestem kretynem - Zaśmiał się do siebie, po czym zszedł spokojnie na dół. Stanął przy blacie i zaczął psikać. On jest idiotą. 

Ross: Wypsikałem cały blat, dalej czuć mleko

Laura: Ty kretynie

Ross: Przed chwilą sam się tak nazwałem

Uśmiechnął się do telefonu, ponawiając kolejny raz próbę zrobienia sobie śniadania. Tym razem był ostrożniejszy, ale zbrzydło mu trochę jedzenie płatków z mlekiem po tym całym incydencie. Wziął z lodówki pierwszy lepszy jogurt, usiadł na kanapie i włączył telewizor. Same poranne programy, które jak zwykke go nie interesowały. Przeszukiwał kanały z prędkością światła, starając znaleźć coś, co by go zainteresowało. Program muzyczny i piosenka bardzo mu znana. Wstrzymał łzy, a jednocześnie złość, towarzysząca mu z każdą sekundą coraz bardziej. Piosenka R5, połowa kraju słyszy ją teraz i wpatruje się w jego twarz. Sporo się zmienił, nie tylko z zachowania, poglądu na wiele rzeczy, ale i z wyglądu. Zapuścił lekko włosy, zmienił sposób ubierania się i co najważniejsze, zmienił towarzystwo i otoczenie. A właściwie, został sam. Kiedy uświadamia sobie, że praktycznie przez samego siebie, jego życie wygląda tak a nie inaczej. Kiedy uświadamia sobie, że mógłby teraz koncertować razem ze swoim rodzeństwem, zdobywać przeróżne sukcesy i nie tylko - łzy zaczynają napływać mu do oczu. Sam nie wie, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Tak kazał mu rozum i serce, tak chciał. Może to był tylko chwilowy odlot, który doprowadził do pustki, jednakże tego już nie cofnie. Nie może. Wyłączył telewizor, wzdychając i patrząc w sufit. Pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Pustka. Jego życie to pustka. Jedna, wielka pustka.

piątek, 30 października 2015

Rozdział 1

Ross wyszedł spod prysznica, patrząc na swoją twarz w ogromnym lustrze. Przez chwilę poczuł ukłucie w sercu. Raniło go to, że dobrze wiedział, jaki jest. Rozumiał zachowania innych w stosunku do niego, ale sam nie umiał się zmienić. Nie umiał przywrócić tego dawnego Ross'a. W jego oczach w tamtej chwili można było dostrzec złość, a jednocześnie strach. Nie chcąc dalej na siebie patrzeć, odwrócił się w stronę pralki, na której leżał biały T-Shirt oraz potargane jeansy. Założył je na siebie, po czym sięgnął do szafki po pierwszy lepszy perfum i go użył. Perfumy są ulotne i tajemnicze niczym mgła. W pewnym sensie odzwierciadlają naszą osobowość, której blondyn na co dzień pokazywać nie chciał. W dalszym ciągu, niektórzy ludzie kojarzyli go jeszcze, jako tego szczęśliwego chłopaka, który codziennie z rana szedł do parku, cieszył się życiem i był wiecznie uśmiechnięty. Teraz to wszystko zniknęło. To już nie istnieje. Dawny Ross Lynch też się ulotnił.



Była już 13:26, blondyn wziął w ręce kurtkę, po czym skierował się do drzwi. Na moment jeszcze zatrzymał się przed w dalszym ciągu zamkniętymi drzwiami, próbując się uśmiechnąć. Chciał wyjść z uśmiechem na twarzy i zostać tak już do końca wydarzenia. Nie umiał. Spróbował od nowa, nie wyszło. Był na siebie tak wściekły, nie umiał się uśmiechnąć - nawet fałszywie. Po prostu nie umiał. Otworzył drzwi, wyszedł, następnie trzaskając nimi, ale po chwili się opanował i wykrztusił z siebie tylko ciche "Sorry, sąsiedzi". Sąsiadka, która właśnie podlewała kwiatki, o mało co nie zeszła na zawał, jego trzask był tak głośny, że mogę się założyć, że na drugim końcu ulicy, też go słyszano. Znowu podszedł do próby uśmiechnięcia się. Chciał tak bardzo, by rodzina była szczęśliwa z tego, że się zjawił, że z nimi zje, że razem spędzą czas, a nie lekko poddenerwowana nadąsanym Ross'em. Nie umiesz się uśmiechnąć - to chore, prawda? Ten stan, kiedy denerwujesz się, bo zdajesz sobie sprawę z tego, że nawet jeżeli kiedykolwiek udało Ci się uśmiechnąć, jest on jak zwykle smutny. Szara rzeczywistość ma miejsce na tym świecie. Jedni się okaleczają z powodu problemów, jedni zabijają, jedni wiecznie płaczą, a jedni nie chcą, by ktokolwiek zobaczył w nich smutek.



Stanął przed drzwiami zakłopotany. Nie wiedział, czy zadzwonić do drzwi, czy może jednak odejść. W sumie, nie miał nic do stracenia, zrobił krok w tył, potem następny i następny, aż drzwi się otwarły, a w nich stanęła jak zawsze pogodna Rydel.
- Nie wykiwasz się - Wybuchnęła śmiechem, podchodząc do blondyna, który stał dość daleko od drzwi.
- Nie miałem takiego zamiaru - Skłamał, kierując się ponownie w stronę drzwi, które zresztą były otwarte. Przeszedł przez próg i ujrzał swoje rodzeństwo siedzące na kanapie, rodzice krzątali się po kuchni, a na fotelach siedziały trzy dziewczyny. Dwie szatynki i jedna blondynka. Spojrzał na Rydel, która stała za nim, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Ross! - Riker zerwał się z kanapy, wpatrując się w blondyna, którego jakby wmurowało. Nie wydusił z siebie ani jednego słowa, a o uśmiechu lepiej nie wspominać.
- Stary, dawno się nie widzieliśmy! - Krzyknął Ell, podchodząc do niego i unosząc lewą rękę, by ten przybił mu piątkę.
- Rossy! Batoniczku! - Powiedziała czule Stormie (czyt.: mama), tuląc do siebie syna. To całe zajście mogło wyglądać dość dziwnie - Siadajcie do stołu!
Każdy posłuchał, prócz Ross'a, który usiadł na kanapie. To też wyglądało dziwnie. Rodzina zasiadająca do stołu, prócz jednego syna, który ignorował wszystko i wszystkich dookoła. Nagle wspomniał sobie o tym, co sobie obiecał. Nie może dopuścić do poddenerwowania, ten dzień ma być dla nich miły, pomimo tego, że dla niego i tak nie jest i raczej nie będzie. Wtem, skierował się do stołu, usiadł na jednym z krzeseł naprzeciwko jednej z dziewczyn, które ujrzał wchodząc do tego przepełnionego szczęściem domu. Przez chwilę analizował, jak może mieć na imię i czy kiedyś już się gdzieś nie spotkali. Szybko zszedł z tej myśli, kiedy zrozumiał, że raczej widzi ją pierwszy raz.


Kiedy rodzina skupiła się tylko na tym, kiedy Stormie pozwoli im odejść od stołu, Rydel wstała i stanęła koło znowu zakłopotanego blondyna, który wpatrywał się w swój pusty już talerz. Kilkakrotnie proponowano mu dokładkę, ale on za każdym razem odmawiał.
- Ross, poznaj Ailyn - wskazała na blondynkę, która przenikliwie uśmiechnęła się do niego, on nie odwzajemnił uśmiechu. Nie był do tego w tej chwili zdolny, jedyne czego chciał, to wrócić do domu, ale obietnica, którą złożył co prawda samemu sobie, dawała za wygraną.
- To jest Vanessa - dodała - A to jej siostra Laura - Ross przebiegł przez swoje myśli prędko, ponownie analizując, czy gdzieś nie spotkał już szatynki, imieniem Laura. Nic nie przychodziło mu do głowy, pomimo faktu, iż dziewczyna zdawała się być mu nadzwyczajnie skądś znana. Wtedy większość osób mogłaby pomyśleć, że stał się cud. Pierwszy raz w domu Lynch'ów od jakiejś godziny, na twarzy Rossa zawitał uśmiech. Krótki, ale był. Posłał go szatynce, siedzącej naprzeciwko niego. Tak, Laurze. Po chwili jednak, znowu skierował swój wzrok na pusty talerz, próbując ukryć fakt, że czuł czyiś wzrok na swym ciele. Laury. Ryd wróciła na swoje miejsce, szepcząc coś do Riker'a, Riker następnie przekazał tą wiadomość do Ell'a, Ell do Rocky'iego, Rocky do Vanessy, a Vanessa do Ailyn. Tajemnicze słowa nie doszły tylko do blondyna, zastanawiającego się nad tym, co się właśnie stało oraz do szatynki, która po chwili po cichu zachichotała. Każdy prócz Ross'a spojrzał na nią, a ona tylko się do nich uśmiechnęła.
- Dlaczego się śmiejesz? - Spytał Rocky, w jego oczach paliła się ciekawość, po chwili sam miał zamiar wybuchnąć śmiechem, ale się powstrzymał.
- Może dlatego, że domyśliłam się, że to, co sobie nawzajem przekazujecie jest o mnie i Ross'ie - Znowu zachichotała. Blondyn spojrzał na nią, następnie na rodzinę, która spoglądała raz na niego, a raz na szatynkę.
- Podsłuchiwałaś! - Krzyknęła Rydel, posyłając sarkastycznego buziaka przyjaciółce.
- Wcale nie - Starała się obronić, ale po chwili i tak każdy zaczął się śmiać, oczywiście prócz Ross'a. Sam nie rozumiał, o co chodziło, nie było go w towarzystwie swojego rodzeństwa od jakichś trzech miesięcy, zdążył zapomnieć, z czego przychodziło im się śmiać, a z czego niekoniecznie. Wszyscy zerwali się na kanapę, Rik wziął do ręki pilota, ale Rocky zaraz mu go wyrwał. Ross dobrze pamiętał te ich walki o piloty, które zwykle kończyły się i tak na tym, że on wygrywał. Na to wspomnienie uśmiechnął się... Postęp. Drugi uśmiech w ciągu godziny.
- Siadaj, zmieścisz się - Zaproponował Riker, wskazując małą szparę pomiędzy nim, a Rocky'm - No siadaj, muszę się jakoś uchronić od tego krwiożerczego złodzieja władzy nad telewizorem! - Ross usiadł pomiędzy nimi, ale nie było mu tam raczej wygodnie. Walka o pilota dalej trwała, wszystko rozgrywało się przed jego oczami... dosłownie.
- Nie męczcie chłopaka - Zaśmiała się Ailyn, szturchając Vanessę, która wpatrzona była w Riker'a, jak Ell w żelki. Po chwili chłopacy ogarnęli się, pilot spadł na ziemię, a osobą, która go podniosła była Laura. Wracała najprawdopodobniej z kuchni, bo niosła ze sobą ciepłą herbatę. Odłożyła herbatę na stół i zaczęła podrzucać lekko pilotem. Rik i Rocky zaczęli wyrywać się, kto powinien dostać pierwszy pilota, ale Laura nieszczególnie zwracała na to uwagę. Podała go... Ross'owi. Blondyn zdziwił się, po chwili odbierając szatynce pilota z rąk. Siedział tak przez chwilę, a każdy próbował uświadomić mu, że ma włączyć telewizor. Kiedy się otrząsnął (sam nie wiedział, o czym tak do końca myśli), wcisnął jeden z guzików, włączając program z bajkami. Znowu wspomnienia wracały do niego z prędkością światła. Całą rodziną zawsze oglądali bajki, nawet jak byli już dosyć duzi. Taka tradycja w każdy niedzielny poranek i wieczór.



Ross cały czas zastanawiał się, co rodzeństwo przekazywało sobie podczas posiłku. Chciał zapytać, ale głos ugrzęzł mu w gardle. Nie umiał skleić porządnie zdania, chociaż widział, że rodzina czeka, aż wreszcie wykrztusi z siebie choć słowo.
- O co chodziło z tym głuchym telefonem? - Udało się. Spytał. Poczuł ulgę, a przecież zadał tylko pytanie.
- Jakim głuchym telefonem? - Spytała Vanessa, nie rozumiejąc, o co dokładnie chodziło blondynowi.
- Rossowi chodzi o to, co przekazywaliście sobie przy stole - Wytłumaczyła Laura, a Rossowi opadł kamień z serca. Nie musiał się już tłumaczyć, ani odzywać. To dziwne, że czuł się tak przy swojej najbliższej rodzinie i... przy nieznanych mu osobach razy trzy.
- Nie ważne - Zaśmiała się Rydel, a blondyn czuł się tak strasznie zignorowany. Był tu pierwszy raz od trzech miesięcy, a oni mu na jedno - głupie według niego - pytanie, nie umieli udzielić odpowiedzi. Wstał z kanapy, patrząc na jego kurtkę wiszącą na wieszaku obok drzwi.
- Muszę już iść - Mruknął, ale nie zapomniał o uśmiechu. Nauczył się go dziś (fałszywie bądź też nie) wykonywać, mimo to, czuł, że już raczej nigdy nie dojdzie do takich sytuacji jak dziś.
- Już idziesz? Naprawdę? - Westchnęła Ailyn, a blondyn tylko przytaknął.
- Może pójdziesz go odprowadzić Laura - Zaproponowała Rydel i nagle każdy wpadł w śmiech, prócz oczywiście "pokrzywdzonego przez los" Ross'a, Laura też nie do końca rozumiała, o co im chodzi.
- Wytłumaczycie nam wreszcie o co chodzi? - Odezwała się Laura, zacisnąłem pięści z nerwów, widziałem, że Laura też była lekko poddenerwowana.
- Spodobałaś się Rossowi, prawda? - Wykrztusił z siebie Ell, uśmiechając się szeroko - A Ross Tobie - Dodał.
- Nic z tych rzeczy - Odpowiedzieli obydwoje w tym samym momencie. Ekipa znowu wpadła w nieco już lekki śmiech, a dwójka, stojąca przy drzwiach znowu nie zrozumiała żartu, chociaż uśmiechnęli się do siebie.
- Nie musisz mnie odprowadzać, dojdę sam - Mruknął blondyn, wychodząc z domu. Pokiwał tylko dłonią na pożegnanie każdemu i wyszedł. Nikt nie szedł za nim, więc poczuł się wreszcie swobodnie, szatynka go posłuchała i nie śledziła go, więc uśmiechnął się sam do siebie. Znowu. Ktoś zliczy ile razy dziś Ross Shor Lynch się uśmiechnął?

czwartek, 29 października 2015

Prolog

Kolejny dzień, Rossa zbudził dzwoniący telefon. Pierwszy raz od jakichś trzech miesięcy, jego telefon wydał z siebie inny odgłos, niż odgłos powiadomień. Chłopak zdążył się już przyzwyczaić do samotności i nawet jego rodzina nie mogła mu tego zniszczyć. Kiedy się tu wprowadzał, nie cierpiał siedzieć sam. W jego myślach ciągle widniał dom. Dom pełen krzyków, hałasów, śmiechów, zapachu niedzielnego obiadu, teraz tak nie było. Jednak pozbierał się, przejrzał na oczy, bo przecież sam tego chciał. Sam chciał odciąć się od wszystkich, wymazać ich z pamięci, wymazać ludzi, którzy codziennie musieli wspomnieć choć jednym, krótkim zdaniem o dawno już nieistniejącym zespole R5, w którym grał razem z rodzeństwem oraz Ellinghtonem - przyjacielem rodziny, którego traktowali w sumie jak brata. Właśnie od niego co chwilę wyświetlał się numer na ekranie telefonu Rossa.

- Halo - warknął, licząc, że za chwilę spokojnie będzie mógł się rozłączyć.
- Nie widzieliśmy Cię od dosyć dawna, może wpadłbyś dzisiaj na obiad? - zaproponował, na co Ross tylko prychnąłem wielkim "nie, dzięki". Rozłączył się, nie słyszałąc już, co dalej mówił Ell, jakoś szczególnie go to nie interesowało.
- Minęły te cholerne trzy miesiące, a oni nie odezwali się ani słowem. Dopiero dzisiaj coś ich wzięło - mruknął, po czym obrócił się na drugi bok i znowu zamknął oczy. Zasnął. Jednak długo sobie nie pospał. Jego telefon ponownie rozdzwonił się jak nigdy. Na ekranie wyświetlały się co chwilę nowe numery; Rydel, Riker, Ryland, Ell, Rocky.
- Co znowu?! - prychnął, a jego siostra się roześmiała - Co Cię tak bawi?
- Ty!
- Bardzo śmieszne, rzeczywiście się uśmiałem - odpowiedział sarkastycznie, chcąc powoli nacisnąć już ten czerwony przycisk, by zakończyć tą bezsensowną rozmowę.
- Wpadnij na obiad. Zaprosiłam kilka innych osób, może wreszcie zyskasz jakichś znajomych...
- Mam znajomych
- Kanapa? Łóżko? Telefon? Ciekawe... - westchnęła, ponownie powtarzając formułkę jak do spowiedzi, by jej brat się zjawił, bo jak nie, to odwoła wszystko.
- Możesz odwołać, nie interesuje mnie to zbytnio
- Jak możesz być taki egoistyczny?
- No patrz, najwidoczniej mogę
- O 14:00 chcę Cię tu widzieć - prychnęła. Ross tylko przetarł swe zaspane oczy i westchnął.
- A co jak nie przyjdę?
- Przecież już mówiłam, co zrobię, kiedy się nie zjawisz... Odwołam wszystko lub wszystkich wygonię, a następnie każdemu po kolei powiem, że to przez mojego kochanego brata egoistę - teraz ona warknęła, chłopak spojrzał na zegarek. Była 10:00.
- Niech Ci będzie - Rydel pisnęła, a on nie fatygując się nawet pożegnać, rozłączył się. Szybko podniósł się z łóżka, wyjął z szafy jakiś zwyczajny biały T-Shirt, potargane jeansy i czarne trampki. Powędrował do łazienki, która była naprzeciw jego pokoju. Zamknął drzwi - chociaż wcale nie musiał, przecież był sam i wszedł pod prysznic.